[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Warszawie, zaprosiła Andrzeja do domu. Lawina z niechęcią spoglądał na jego mundur, a chłopak nie bardzo wiedział, jak ma się zachować w obliczu pytających spojrzeń ojca i matki Basi. - A więc gościmy stróża porządku - odezwał się z przekąsem doktor. Andrzej wyczuł intencję tej uwagi. Czy miał mu wyjaśnić, jakie okoliczności doprowadziły go do tej funkcji? - Tak się złożyło - bąknął wymijająco, rozglądając się po zrujnowanym wnętrzu dawniej zasobnego mieszkania. - Młody człowieku - gospodarz przybrał ton mentorski - niedobrze kierować się przypadkami. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - wyskoczył ze swym porzekadłem i speszył się reakcją Basi. - Jak ty śmiesznie mówisz - roześmiała się, krojąc grube plastry słoniny. - Dla niektórych to i myślę śmiesznie. Dla mnie białe to białe... - A czerwone to czerwone? - wpadł mu w słowa Lawina. - Wasz program to dzielić się tym, co nie wasze. Basia spojrzała na ojca, jak by prosząc, żeby zaprzestał dyskusji. Ale tym razem Andrzej wcale się nie speszył. O żadnym programie nie mógłby powiedzieć, że jest jego. Jego było tylko to doświadczenie, które wyniósł z domu. Z całą naiwną szczerością opowiedział więc, jak to ojciec uczył go uczciwości. Miał wtedy ze dwanaście lat. Marzył o scyzoryku, a że nie miał go za co kupić, więc podebrał matce trochę jajek i opchnął je. Jaj było trzydzieści i tyleż razy dostał od ojca naszelnikiem. A te "młynarki" ojciec zatknął za świętym obrazem z kartką: "To są pieniądze ukradzione przez Andrzeja". Zniknęły stamtąd dopiero, gdy złożył przysięgę w oddziale Wiktora. Lawinowa spojrzała na chłopca z sympatią, ale Lawina nie zmienił nastawienia. - Ten oddział to czerwoni, domyślam się? - yle się pan domyśla - odparł Andrzej, urażony napastliwością gospodarza. - To o co pan walczył? - O Polskę! - tym razem Andrzej był agresywny i dodał ostro: - A pan? Pan Leopold próbował jeszcze w tym tonie prowadzić rozmowę, ale do pokoju wróciła pani Marta mówiąc, że pościeliła Andrzejowi w gabinecie. - Po nocy nie wolno chodzić - powiedziała, widząc zaskoczenie męża. - Panu chyba wolno. - Bezapelacyjnie... - Andrzej zorientował się, jakie głupstwo palnął, nie przyjmując ofiarowanej gościny i szybko postanowił to odwrócić. - Ale... nie mam broni. - Tak, tak. Zostanie u nas - zakończyła sprawę Basia. - Tu go widziałam ostatni raz - powiedziała Basia, zatrzymując się przed fragmentem bramy ocalałym z wielkiego domu. Patrzyła na ruiny, jakby spodziewała się, że ukaże się ten, o którym mówiła. Andrzej stał obok z wielkim koszem pełnym pączków. Nieśli je do sprzedania. Po drodze Basia zaczęła mówić o najważniejszej sprawie jej życia, o Aukaszu. - Na pożegnanie powiedział mi swój wiersz. Miałam zanieść meldunek na Freta, a Aukasz miał się przebijać kanałami do Zródmieścia. - I nikogo z tego plutonu nie spotkałaś? - Z "Miotły" tylko jednego, ale nic nie wiedział, był ranny. Nad połową stojącego wśród ruin tramwaju widniał napis "Apteka", druga połowa służyła jako sklepik. Tu właśnie mieli dostarczyć pączki. - Gdzie on mieszkał? Rodzina nic nie wie? - Przyglądał się fragmentowi bramy oblepionemu kartkami o poszukujących i poszukiwanych ludziach. - Tam rąbnęła szafa. Nikt nie ocalał - odpowiedziała Basia z pewnością człowieka, który już wszystko sprawdził. Kupcowa przeliczyła pączki i wręczając Basi pusty koszyk i zwitek pieniędzy, zamówiła na jutro dwa razy tyle towaru. - Teraz przychodzi tu więcej ludzi, żeby obejrzeć palące się wieczorem latarnie. Na placu Unii jest siedem, na Marszałkowskiej sześć. A u nas dziewięć! - w głosie handlarki słychać było dumę. Basia odwróciła się i nagle, łapiąc Andrzeja za rękaw, wskazała mu nie domknięty właz kanału. Jak czarny słup stał nad nim wirujący rój much. Na twarzy Basi malowało się obrzydzenie i lęk. - Tam są jeszcze tysiące trupów - stwierdziła spokojnie kupcowa. - Ale on został na górze... Na górze... Szła zupełnie nieobecna, nie zauważając ani rumowiska pod nogami, ani ludzi, którzy już zaczęli odgruzowywać miasto. Wybierali z ruin wszystko, co mogło jeszcze do czegoś posłużyć. Andrzej potknął się o rozbity szafkowy zegar, którego wskazówki zatrzymały się na szóstej. - Po wojnie mieliśmy brać ślub w kościółku przy Czerniakowskiej - odezwała się Basia. - On stoi. Ocalał. Tak jakby na nas czekał. - Na was - poprawił ją. - No właśnie mówię, że na nas... Nad włazem do kanałów w majowym słońcu wirował brzęczący rój much. Ten kawałek muru na Piusa nazwano ścianą płaczu. Zapełniały ją oficjalne komunikaty PCK i setki kartek z taką samą treścią, że ktoś szuka kogoś. Tłum nigdy się tu nie zmniejszał. Jedni dolepili nowe, inni uważnie studiowali własne anonse, czy nie zjawił się na nich jakiś dopisek. Niekiedy ktoś chwytał w objęcia nie znaną sobie osobę. - Panie Poznański - Talar ostrożnie wyjrzał przez okno. - Nie we święto się naprawdę żyje, tylko w dzień powszedni. - Zbudujemy taki świat, w którym święto będzie dniem powszednim - powiedział Poznański, patrząc na Kajetana tak, jakby oczekiwał z jego strony zaprzeczenia i z góry szykował jakiś następny argument. Ale Talar tylko głową pokiwał i na Andrzeja zerknął. Może chciał sprawdzić, jak też syn przyjmuje te słowa. W drzwiach stanął referent i skinieniem głowy dał znak podpułkownikowi. - Już czas - powiedział. - Będzie wicepremier. Poznański machinalnie sprawdził guziki munduru, sięgnął po zawieszony na oparciu krzesła pas. Szerokim gestem ręki zagarnął swoich gości ku drzwiom. Ze wszystkich drzwi ogromnego budynku DOKP na Pradze wychodzili urzędnicy. Takie chwile, jak uruchomienie pierwszej linii tramwajowej, elektrowni czy wodociągów, były dla tego miasta wspólnym świętem. Stary Talar, idąc korytarzem wśród obcych sobie ludzi, ze zdumieniem stwierdził, że jego syn traktuje to, co dzieje się w Warszawie, jako własną sprawę, że nie czuje się tu tylko przypadkowym przechodniem. To właśnie zaniepokoiło ojca: nie po to go wysłał do Warszawy, by go stracić. Zawsze marzył, żeby najstarszy syn objął po nim gospodarkę, żeby korzystał z jego doświadczeń. A teraz zauważył po raz pierwszy, że ma on więcej wspólnego z Poznańskim niż z nim. Cały czas pułkownik traktował Andrzeja jak swego sojusznika, a jego, ojca, jak kogoś, kogo razem muszą przekonać o swojej racji. A dla Talara owe racje Poznańskiego może i miały jakiś sens, ale póki nie uzyskają gwarancji praw, lepiej je przyjmować z pewną ostrożnością. Lekko trącił Andrzeja i wskazując oddalającą się sylwetkę Poznańskiego, szepnął: - On gada, jakby z gazety czytał. - Gazety też dla ludzi - odpowiedział chłopak, nie patrząc na ojca. Spieszył się. Chciał być prędzej tam, gdzie wszyscy. Orkiestrę słychać tu było mocniej. Stała przed budynkiem, by poprowadzić tłum na miejsce, skąd ruszy pierwszy tramwaj w prawobrzeżnej Warszawie. Andrzej szedł do Lawinów ze słoniną przywiezioną przez ojca. W bramie zatrzymał go podekscytowany Henio. - Och, panie Jędruś, panie Jędruś! Od pana zależy moje życie! - Ode mnie?! - Niech pan na mnie popatrzy. I na tatusia. Czy taki stary taksiarski ród nie zasługuje na własną taksę? - A co ja mam do tego? - Wszystko! Pan masz legitymację, ja harleya - Henio zaglądał Andrzejowi w oczy w nadziei na porozumienie. - Pojedziemy w takie jedno miejsce, pan legitymacją pomachasz i wracamy nie na własnych nogach. - Ja
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plnatalcia94.xlx.pl
|
|
IndeksLongin Jan OkoĹ Trylogia IndiaĹska. Tom III Ĺladami TecumsehaCole Allan & Bunch Christopher Sten Tom 6 PowrĂłt ImperatoraLiu Marjorie M. Maxime Kiss Tom 2 WoĹanie z MrokuBrandon Mull Spirit Animals. Tom I ZwierzoduchyWielka księga fantasy tom 2 praca zbiorowaEwa wzywa 07 126 Dziurawiec Andrzej Inny czasCrownover Jay Buntownik Rowdy tom 1Benzoni Juliette Katarzyna tom 6Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)Sapkowski Andrzej Miecz przeznaczenia
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plorientmania.htw.pl
Cytat
Długi język ma krótkie nogi. Krzysztof Mętrak Historia kroczy dziwnymi grogami. Grecy uczyli się od Trojan, uciekinierzy z Troi założyli Rzym, a Rzymianie podbili Grecję, po to jednak, by przejąć jej kulturę. Erik Durschmied A cruce salus - z krzyża (pochodzi) zbawienie. A ten zwycięzcą, kto drugim da / Najwięcej światła od siebie! Adam Asnyk, Dzisiejszym idealistom Ja błędy popełniam nieustannie, ale uważam, że to jest nieuniknione i nie ma co się wobec tego napinać i kontrolować, bo przestanę być normalnym człowiekiem i ze spontanicznej osoby zmienię się w poprawną nauczycielkę. Jeżeli mam uczyć dalej, to pod warunkiem, że będę sobą, ze swoimi wszystkimi głupotami i mądrościami, wadami i zaletami. s. 87 Zofia Kucówna - Zdarzenia potoczne |
|