[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nachylił się, aby zobaczyć, jakie wra\enie wywarły na niej jego słowa. Emi patrzyła na niego rozszerzonymi zrenicami oczu, które gdzieś na dnie czarnych węgli zataiły bezgraniczne zdumienie. Nie cieszysz się? Ale\ tak odparła 2 roztargnieniem. Poczuł na skroniach chłodne muśnięcie wiatru. Nie... cieszysz się? powtórzył 2 wysiłkiem pokonując dr\enie głosu. Ale\ tak! Nie rozumiesz?... Zawsze byłeś małym głuptasem. Chodz, powiem... powiem ci, gdy będziemy w domu. Dlaczego dopiero tam? Pociągnęła go za rękę. W domu, \eby one... nie mogły ju\ nic zrobić. Kto? zapytał i w tej samej chwili poczuł chłód w piersi: wiedział kto. Porwał Emilię na ręce i nie zwa\ając na protesty, 'nie czując prawie cię\aru zaczął pędzić przed siebie, gnać między cieniami- drzew, pod wyciągniętymi zewsząd kiściami gałęzi. Musiał jak najprędzej wyrwać się spod coraz natarczywszego spojrzenia przesiąkających przez granat nieba gwiazd. Kilka razy potknął się jeszcze na kamieniach oplecionych korzeniami karłowatych brzóz i zatrzymał się przed wolną od zarośli przestrzenią. Ich dom stał na zboczu niewielkiego wzniesienia, ze wszystkich stron otoczony rozkołysaną zielenią łąki. Stał przysadzisty, jakby wyrosły z ziemi bielonymi ścianami, połyskującymi w półmroku szybami okien, dachem krytym poczerniałym ze starości gontem. Daleko, jak okiem sięgnąć, we wszystkich kierunkach ciągnęły się siniejące w zmierzchu zarysy pól i lasów, lecz nigdzie nie zabłysło światło w oknach innych domów, nigdzie nie przecinały równiny proste wstęgi dróg. Nawet przed ich domem nie odcisnął się w trawie najwę\szy ślad wydeptanej ście\ki. Przyciskając do piersi skuloną Emilię począł wstępować na . wierzchołek wzgórza, a\ okap dachu odgrodził ich od nieba. Wtedy przed progiem dębowych drzwi ostro\nie opuścił Emilię na ziemię. Czy ju\ mo\esz powiedzieć ? zapytał. Powinieneś sam się domyślić. Emi oparła się ręką o framugę drzwi. Skąd mógłbym wiedzieć? Jaki z ciebie głuptas powiedziała po raz nie wiadomo który. Przecie\ ja dawno... Otoczyła jego szyję rękoma i zaczęła szeptać prosto do ucha, a\ poczuł jej gorący oddech na karku. Rozumiesz ? zajrzała mu w oczy. Ju\ nigdy, nigdy nie będziemy sami... Od ścian promieniowało ciepło, przez słońce południa wciśnięte pod biel wapna. Krew zaczęła z powrotem pulsować w jego zdrewniałych od napięcia dłoniach. Oderwał palce od dr\ących pleców Emilii i chwytając ją \elaznym uściskiem za ramiona odepchnął od siebie z całej siły. Z jękiem zatoczyła się na ścianę. Mój syn wyszeptał. Mój... syn! powtórzył. I nagle zaczął się śmiać. Zachłysnął się chrapliwym, szalonym śmiechem. Wyciągnął ręce rozwartymi palcami w stronę gwiazdzistego nieba i czerwonych, martwych skał. Cha-cha! Cha-h... Mam mieć syna! Cha-cha-a-h...!! Przekrwionymi z nienawiści oczyma wpatrywał się w gruboziarnisty, suchy \wir, odpryskami gwiazd skrzący się jak szklany gruz, w skalne rumowisko, co rozwierało plujące czernią gardziele wąwozów. Zachłannym spojrzeniem ogarniał dymy strugami szkarłatu snujące się między skrzepami wy\arzonych, nie znających barwy \ycia kamiennych brył. Wpijał w nie wzrok, chcąc na zawsze zamknąć w pamięci obraz obcego, w gwiezdnym pyle zagubionego światła i śmiał się, śmiał ciągle nad sobą, nad martwą pustynią i pró\nią, która tu go przywiodła. Był znowu sam. Sam. Zakrztusił się wreszcie tym nieporadnym wyzwaniem śmiechu, które odwa\ył się rzucić przeciw ogniom wbitym w niebo, i szlochając upadł twarzą na zardzewiały bok rakiety. Rakieta, gwiezdny statek, jego dom obłamany ze sterów, rozpruty skalnym zrębem, \elazny złom. Prawdą było tylko ciepło słońca promieniującego z burty nagrzanej w czas południowego skwaru. Długo tulił się do boku rakiety wstrząsany tłumionym przez zaciśnięte zęby łkaniem. Dopiero gdy uspokoił się nieco łomot jego serca, oderwał od wybrzuszonej blachy czoło naznaczone czerwonym piętnem zlepionej potem rdzy i jak ślepiec prowadząc ręce wzdłu\ strawionych korozją nitów dotarł do uchylonej klapy włazu. Z ciemnego otworu powiało gorącym, dusznym zapachem rdzy. Zacisnął powieki i powiedział załamującym się jeszcze głosem: Wybacz... Emi. Nie chciałem... nie chciałem ci sprawić bólu... Zaskrzypiały masywne, dębowe drzwi. Wybacz i wejdz był ju\ zupełnie spokojny. Wejdz, przecie\ znowu jesteśmy w domu... razem. Emi spojrzała na niego smutnymi oczyma błękitnych, dalekich gwiazd, usłuchała prośby i jednocześnie przestąpili próg. Znowu
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plnatalcia94.xlx.pl
|
|
IndeksGodeng Gert Krew i Wino 08 Lilie z JeruzalemGordon Dickson Childe 08 The Chantry GuildLE Modesitt Recluce 08 The White Order (v1.5)08 Mark Twain, 'Huckleberry Finn'08. May Karol Rapier I TomahawkFatefully Yours 08 Behind Closed DoorsHeather MacAllister Jak siÄ pozbyÄ AbbyJeffers Susan Nie bĂłj siÄ baÄFoley Ewa Zakochaj siÄ w ĹźyciuAntologia SF Wielka ksiÄga science fiction 1
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plstoryxlife.opx.pl
Cytat
Długi język ma krótkie nogi. Krzysztof Mętrak Historia kroczy dziwnymi grogami. Grecy uczyli się od Trojan, uciekinierzy z Troi założyli Rzym, a Rzymianie podbili Grecję, po to jednak, by przejąć jej kulturę. Erik Durschmied A cruce salus - z krzyża (pochodzi) zbawienie. A ten zwycięzcą, kto drugim da / Najwięcej światła od siebie! Adam Asnyk, Dzisiejszym idealistom Ja błędy popełniam nieustannie, ale uważam, że to jest nieuniknione i nie ma co się wobec tego napinać i kontrolować, bo przestanę być normalnym człowiekiem i ze spontanicznej osoby zmienię się w poprawną nauczycielkę. Jeżeli mam uczyć dalej, to pod warunkiem, że będę sobą, ze swoimi wszystkimi głupotami i mądrościami, wadami i zaletami. s. 87 Zofia Kucówna - Zdarzenia potoczne |
|